Dzień po dniu, koncert za koncertem, czyli dwa dni i dwa koncerty.
Upatrzyłem dwa występy dwóch doświadczonych muzyków, pozornie niepodobnych muzycznie. Pozornie, bo Little Steven i Joe Shithead dali solidną lekcję rock and rolla, tylko każdy na swój sposób – Steven z fantazją i finezją godną ulic Nowego Orleanu zaś D.O.A. zagrali zaangażowany, ale chwytliwy hardcore punk na fundamentach rock and rolla. Na Little Steven and The Disciples of Soul wyrwało mnie z butów… na D.O.A. powinienem pójść boso, to bym oszczędził choć jedną parę obuwia – a tu znowu wyrywka i rockman bez butów chadza!
Czwartkowy wieczór w Pogłosie rozpocząłem od występu TZN Xenna i zapadnie mi w pamięć, czyli będzie nawiedzał w koszmarach przez kreację liderującego Zygzaka – siatkowana podkoszulka a la Right Said Fred zmąciła spokój duszy i zdrowie psychiczne.
Xenna jest klasykiem polskiego punka, symbolem brzmienia lat 80 i jako taki doskonale się prezentuje – „Ciemny pokój” i „Dzieci brudnej ulicy” to niemal hymny i zawsze miło posłuchać ich na żywo, ale wskazane byłoby przygotowanie nowych kawałków i zapoznanie się z aktualnymi i młodymi zespołami, że wstrzyknąć trochę świeżyzny w brzmienie.
Problemu z utrzymaniem równowagi między tradycją, świeżością i poznaniem nowości nie miała natomiast gwiazda wieczoru.
Od czterdziestu lat na czele D.O.A. stoi siwy krzykacz z gitarą, w dżinsowej katanie lub bezrękawniku, łączący karierę muzyka z karierą polityka, łączący punkowy bunt i chaos z melodią Buddy’ego Holly, Eddiego Cochrana i Jerry Lee Lewisa. Joe Shithead może stanąć w muzeów niezłomnych frontmanów rock and rolla obok Lemmy’ego, Iggy’ego Popa czy Vinniego Stigmy. Aktualna trasa D.O.A. ruszyła z okazji 40-lecia istnienia zespołu, natomiast Shithead jest jedynym stałym muzykiem i niekwestionowanym liderem pośród zmian składu i dziesiątek nagranych płyt. Ale jest także ujmującym człowiekiem, który na koncercie oprócz dwóch pozostałych muzyków przedstawi także technicznego kryjącego się na uboczu sceny, a po koncercie znajdzie czas na pogawędki z fanami.
No dobra, to teraz trochę o muzyce na koncercie.
Wiedziałem, że D.O.A są pionierami hardcore punka w Ameryce Północnej i na świecie, więc spodziewałem się ostrej wycinki. Ale, że jednocześnie będzie tak chwytliwie i przebojowo, to nikt mnie nie ostrzegł – gdyby Lemmy Kilmister urodził się w Kanadzie, byłby Joe Shitheadem!
Znalazło się między innymi miejsce na punkową pyskówkę, ramonesową w duchu, pod znamiennym tytułem „Hey, hey, Get Out of My Way”, był też zaskakujący cover Edwina Starr „War” czy ‘prezydencki hymn’ od D.O.A. – czterdzieści lat temu było „Fucked up Ronnie”, dziś aktualny prezydent USA dostał dedykację w postaci „Fucked up Donald”.
Trasę z okazji 40-lecia zespołu D.O.A. promuje plakat z następującą wyliczanką:
– 4 546 koncerty
– 17 płyt
– 51 wydawnictw
– 408 koncertów benefisowych
– 1,5 mln sprzedanych płyt
– 2,3 mln przejechanych mil
– 46 krajów
– 21 busów
– 419 opon
– 27 silników
– 33 technicznych
– 14 głuchych akustyków
– 14 strzaskanych gitar
– 2 nieudane trasy pożegnalne
– 311 550 piw
Oto przepis na kultową grupę, która uczciwie pracuje na swój status, ale…
…powinni dopisać jeszcze „34 lat czekania na Polskę” oraz „100% energii”.
Qstosz Dawid Odija