Jesień na koncertowej mapie Polski obfituje w rocznicowe koncerty. Rodzimi i zagraniczni artyści, w poszukiwaniu zysków głównie z powodu coraz niższej sprzedaży płyt, organizują sentymentalne wspominkowe trasy, a to z powodu okrągłego iluś-lecia swojej działalności lub też rocznicy wydania jakiegoś ważnego w swojej dyskografii albumu. Jest to z pewnością tendencja, którą fani przyjmują z zadowoleniem chętnie kupując bilety i tłumnie uczestnicząc w takiej podróży w czasie. Takie swoiste „the best of” to przecież zwykle najbardziej oczekiwana część koncertu potwierdzająca zasadę, że lubimy zwłaszcza te kawałki, które znamy.
Właśnie z podobnych pobudek fiński The Rasmus postanowił uczcić 15. rocznicę swojego największego komercyjnego sukcesu serią koncertów w Europie, zahaczając też o Polskę. Za sprowadzenie jubilatów odpowiada nasz największy organizator koncertowy Live Nation Polska.
Zespół wystąpił 21. października w Poznaniu w klubie muzycznym B17 i dzień później 22 października w warszawskiej Stodole.
Album jubilat, czyli platynowy „Dead Letters” (piąty w dyskografii The Rasmus) i zawierający hit nad hity „In The Shadows”, sprawił że Lauri Ylönen z zespołem stał się rozpoznawalny i uwielbiany na całym świecie.
Dla kolekcjonerów i tradycjonalistów album “Dead Letters” został ponownie wydany w specjalnej jubileuszowej wersji na CD i LP 6. czerwca.
A jak było na koncercie?
Poznański klub B17 mieści około 1500 osób i choć tylu fanów w poniedziałkowy wieczór nie było, to jednak sala wydawała się być wypełniona. Przekrój wiekowy był bardzo zróżnicowany. Fani w przypadku Finlandczyków nie są jakąś sformalizowaną grupą. Muzyka jaką gra grupa to pop z rockowym pazurem do śpiewania, tańczenia i melancholijnych uniesień, czyli dla każdego pokolenia znajdzie się pretekst, by ich lubić. Łatwo wpadające w ucho melodie, zapamiętywany tekst i charyzmatyczny frontman to recepta na sukces, która i w tym przypadku sprawdziła się wyśmienicie.
Nie było pod sceną przypadkowych ludzi, wszyscy zgromadzeni na pełne gardło śpiewali z kapelą każde słowo piosenki, a na zakończenie każdej głośno krzyczeli, piszczeli i klaskali. Ja stałam obok wtulonej w siebie parki 20-paro latków z jednej strony oraz mocno wzruszonej pani ze szklistym wzrokiem w wieku 45+ z drugiej. Wszyscy grupowo nagrywali na komórki refreny piosenek i skakali na bardziej energetycznych numerach. Wszyscy bawili się znakomicie.
Jak wypadł zespół? Lauri, niewielki, o sympatycznej aparycji wokalista niestety nie cieszy już oka ciekawą fryzurą, jak za dawnych lat. Krótko przystrzyżone włosy nie przypominają dawnych fantazyjnych kruczoczarnych lub platynowojasnych fryzur. Ylönen już nie podkreśla oczu czarną kredką, ale na szczęście nie zrezygnował z rekwizytu, który od zawsze jest jego znakiem rozpoznawalnym – nadal nosi wiązkę piór wplecionych we włosy z tyłu głowy. Tego szczegółu garderoby nie zabrakło wśród fanek stojących w pierwszym rządzie o czym wokalista z entuzjazmem wspomniał podczas koncertu.
Nie zabrakło też nieco drętwych anegdot, z których słynie głównie basista, np. o tym, jak to nauczył się mówić po polsku zwrotu w restauracji „ZUPA DNIA”, i to było dość łatwe zadanie, bo brzmi bardzo podobnie do „SUP of a DAY”. Również Lauri chciał, aby publiczność nauczyła go czegoś po polsku i ktoś krzyknął z tłumu „KOCHAM CIĘ”, na co wokalista stwierdził, że to dziwnie brzmi zupełnie jak hiszpańskie COJONES. Cóż, język polska – trudna język. Poza tymi wątpliwymi niezbyt udanymi przerywnikami, trzeba przyznać, że koncert był po prostu świetny. Wyborna forma wokalna, dobre nagłośnienie klubu i spontaniczna publiczność. Cała dziesięcio-utworowa płyta “Dead Letters” grana kawałek po kawałku, niejednego fana przyprawiły o zdartą krtań. Chyba najpiękniej wypadł wzruszający, kończący jubileuszowy album „Funeral Song”, zaśpiewany przez Lauriego bez udziału kolegów z zespołu, na zaciemnionej scenie, z delikatnym sączącym się podkładem muzycznym w tle. Po nim nastąpił set akustyczny. Muzycy wykonali trzy kawałki siedząc na brzegu sceny na wysokich stołkach.
Na zakończenie koncertu zespół zagrał 5 piosenek wybranych w plebiscycie przez głosujących fanów. Niezwykle ciekawa inicjatywa świadcząca o tym, że zespół nie boi się wyzwań, proponując fanom wybór numerów, których nigdy nie grali na żywo przed publicznością.
Na sam koniec występu wywołany zza kulis The Rasmus wykonał „Last Waltz” fantastycznie domykając rewelacyjnie ułożoną setlistę.
Trzeba przyznać, że grupa mogła poczuć się spełniona, bo tak pięknie reagującej publiczności może pozazdrościć im niejedna gwiazda. I choć zespół nie sprzedaje już „stadionów”, to z pewnością koncerty zagrane w Polsce „pod stadionem” i w „stodole” będą należały do niezapomnianych.
Setlista:
- First Day of My Life
- In the Shadows
- Still Standing
- In My Life
- Time to Burn
- Guilty
- Not Like the Other Girls
- The One I Love
- Back in the Picture
- Funeral Song
- Sail Away (acoustic)
- No Fear (acoustic)
- Liquid (acoustic)
- Night After Night (Out of the Shadows)
- Lucifer’s Angel
- Dead Promises
- Bullet
- F-F-F-Falling
- Livin’ in a World Without You
Bis: - Last Waltz