Jeśli ktoś w branży muzycznej może określać czym jest życie, z pewnością jest to Willie Nelson. 87-letni weteran światowych scen był świadkiem i uczestnikiem historycznych wydarzeń. Muzyk m. in. był jedną z postaci śpiewających charytatywny klasyk „We Are The World”, współtworzył supergrupę The Highwaymen (w której występował również Johnny Cash) oraz pojawił się w serialach Doktor Quinn czy Detektyw Monk. Oczywiście nie wspominam już o ilości wydanych płyt, bo sam proces ich liczenia trwałby dobre kilka minut.
Jeśli wiemy już, że mamy do czynienia z legendą, łatwiej będzie nam zaakceptować fakt zmierzenia się z utworami innej legendy – Franka Sinatry. Płyta „That’s Life” to bowiem 11 kompozycji, które w przeszłości wykonywał popularny „The Voice”.
Nowe interpretacje klasyków nie obfitują w niewiarygodne fajerwerki. Ale takie z pewnością było założenie. Nelson podąża starą szkołą i spokojnym lecz charakternym głosem na nowo przedstawia przeboje mistrza. I choć muzyk przemyca elementy ze swojego macierzystego gatunku (np. harmonijka ustna), całości przyświeca swingujący klimat.
Jeśli ktoś uwielbia Sinatrę, nie będzie rozczarowany. Nie przeżyje również załamania słysząc muzykę swojego idola w wersji country, bo to się po prostu nie wydarza. 87-letni weteran nie burzy klasycznych linii melodycznych oraz nie wzbogaca ich o niepotrzebną skoczną gitarę. Dodaje za to do kompozycji cząstkę siebie, co czyni całość wyjątkowym dziełem.
Wśród wszystkich piosenek największe wrażenie zrobiła na mnie nowa interpretacja tytułowego singla „That’s Life”. W wersji Williego każdy wers emanuje niesamowitą prawdziwością. Ten kawałek po prostu smakuje 100% życiem.
Na albumie znalazło się także miejsce na jeden duet. Partnerką Nelsona w piosence „I Won’t Dance” została Diana Krall. W ciągu 3:25 minuty trwania kompozycji zostajemy zabrani w bliski Krall świat jazzu. Tą wędrówkę zdecydowanie umilają nam instrumenty dęte oraz smyczki.
Ogólnie album wywarł na mnie pozytywne wrażenie. Oczywiście jest to muzyka kojarząca się z dystyngowanymi bankietami, niemniej jednak Willie tchnął w nią bardziej przyziemny charakter. Na dodatek uczynił to z taką klasą, że możemy odnieść wrażenie, że utwory z płyty „That’s Life” zostały stworzone dla niego.
Jest jeszcze jedna rzecz, za którą warto docenić Nelsona. Legendarny muzyk ominął najbardziej oklepane przeboje Sinatry (w mojej opinii „My Way” „Strangers In The Night” oraz „New York, New York”) i skupił się na kompozycjach, które grały mu w sercu. I to słychać.
Oby zdrowie jak najdłużej trzymało się muzycznego kowboja z Teksasu, bo jest nam w stanie dać jeszcze sporo dźwiękowej przyjemności.
Recenzja : Galaktyka Muzyki – Blog Muzyczny