Recenzja albumu zespołu Avatar – „Dance Devil Dance”!

Są zespoły, które już na pierwszy rzut oka (nawet niekoniecznie ucha) czymś się wyróżniają, choć oczywiście nie odkrywają przy tym koła na nowo. Często dzieje się tak dzięki połączeniu ze sobą rozpoznawalnego wizerunku oraz niebanalnego pomysłu na twórczość. Takim właśnie zespołem jest szwedzki Avatar, który zdążył już zaskarbić sobie niemałą rzeszę fanów na całym świecie. Ich charakterystyczny zamysł może się podobać lub nie, ale nie można odmówić im tego, że mają w sobie coś, co nie pozwoliło im zaginąć w tłumie. Muzycy sukcesywnie, rok po roku, budują sobie swoją markę, która obecnie znaczy już dość sporo. Jej kolejnym świadectwem będzie najnowszy, dziewiąty już album studyjny grupy, zatytułowany “Dance Devil Dance”, którego oficjalna premiera przypada na siedemnastego lutego… a więc już za niedługo.

 

Jedną z najbardziej charakterystycznych cech Avatara jest jego teatralność, objawiająca się zarówno w jego wizerunku, jak i twórczości. Nietrudno zauważyć, że oba te aspekty perfekcyjnie ze sobą współgrają, tworząc jednolitą całość. Z jednej strony rzucające się w oczy makijaże oraz ekspresyjne, wyrażane w intensywny sposób najróżniejsze pozy ciała, a także charakterystyczna ekspresja mimiki twarzy (dotyczy to zwłaszcza wokalisty grupy, Johannesa Eckerströma), z drugiej muzyka niby po prostu metalowa, lecz w praktyce kryjąca w sobie wiele rozmaitych gatunkowych odwołań, niedająca się łatwo zaszufladkować, a także nieco eksperymentalna w swojej formie. Nie ma lepszej możliwości obcowania z kompletną postacią Avatara niż uczestnictwo w jego koncercie – miałem tę przyjemność widzieć Szwedów na żywo, nie rzucam więc słów na wiatr. Studyjnie to już jednak nieco inna bajka, co nie znaczy oczywiście, że wszelkie najistotniejsze elementy staną się wówczas niewidoczne. Oceniając książkę po okładce, łatwo można rzucić od niechcenia pytaniem: czy Avatar to wyłącznie sztuka dla sztuki, w której bardziej niż muzyka liczy się cała ta teatralna otoczka? W żadnym wypadku.

 

Choć szwedzka kapela jak najbardziej mieści się w standardach przyjętych dla gatunku jakim jest metal, to jednocześnie z premedytacją wymyka się wszelkim próbom jednoznacznej kategoryzacji, co skutkuje bijącym z albumu znacznym eklektyzmem. Najprościej nazwać to chyba właśnie modern metalem – czyli metalem odświeżonym, otwartym na nowe rejony, niemniej stroniącym od przesadyzmów, od kontrowersyjnych rozwiązań, czy też od zwykłych skrajności. Notki prasowe akcentują ciężar albumu – nie śmiem zaprzeczyć, że takowy faktycznie się na nim znalazł. I nie chodzi tu wyłącznie o charakter kompozycji, wyrazisty i mocarny. Znaczenie ma także produkcja, niby daleka od sterylności, ale wyraźnie podkreślająca każdą kolejną nutę (w szczególności pięknie brzmi tu gęsto pulsujący bas). Oczywiście “Dance Devil Dance” nie jest czymś całkiem nowym, co zdezorientuje oddanych fanów i przywoła znaki zapytania nad ich głowami. Avatar kontynuuje obraną przez siebie drogę, z coraz to większą odwagą i pewnością siebie. Wątpliwości, wahania – to nie w ich stylu. “Dance Devil Dance” powstawał z dala od cywilizacyjnych tłumów, wśród odosobnionej dziczy, gdzie można było się skupić w stu procentach na muzyce. Bez wątpienia miało to wpływ na majestatyczną i dosłownie dziką postać albumu, a przy tym umożliwiło zachowanie całkowitej swobody, wskazującej na to, że to zespół stawia warunki.

 

Choć Szwedzi czerpią nawet i z death metalu (co ukazywać się może w najmocniejszych fragmentach albumu), to w praktyce całość nie  stanowi siania zamętu za pomocą siarczystych riffów czy też stereotypowej, błyskawicznej podwójnej stopy. Objawiająca się w postaci nośnych partii wokalnych, zróżnicowanych gitar bądź też zwyczajnie bujających sekwencji chwytliwość pojawia się właściwie w każdym utworze: czy to w otwierającym album tytułowym “Dance Devil Dance” (uwagę zwracają na siebie charakterystyczne dźwięki gitary, budzące skojarzenia z typowo zachodnimi klimatami), czy to w dość oryginalnym w swojej formie “On The Beach”, czy to nawet w zalanym mrokiem “Train”. Przykładami można rzucać na prawo i lewo. Sporo w tym wszystkim odwołań do metalu alternatywnego (unikanie z góry narzuconych szablonów), ale słychać także wpływy heavy metalu – głównie dzięki Johannesowi, który bez wątpienia obdarzony został sporą wszechstronnością. Skacze on od partii bliskich growlu do wysokich, à la falsetowych tonów, a także swobodnie porusza się po całej rozpiętości między tymi dwoma skrajnymi punktami. Nie brakuje mu także charyzmy – można ją wyłapać nawet i na samych nagraniach.

 

Na albumie pojawił się jeden gość – Elizabeth “Lzzy” Hale, znana z hardrockowego Halestorm. Byłem ciekaw jej występu w utworze “Violence No Matter What”, gdyż z czystym sumieniem mogę się nazwać fanem jej zespołu. Trzeba przyznać, że wokalnie całkiem dobrze uzupełnia się z Johannesem (są i dwugłosy, i dialogi) choć nie ma ona aż tak szerokiego pola do popisu. Razem wypadają oni bardzo przyzwoicie, niemniej końcówka z powtarzaną frazą tytułową z czasem robi się dość monotonna i można było ją sobie odpuścić. Sama kompozycja też raczej niczym szczególnym się nie wyróżnia, poza gitarową solówką, która mimo swej nienachalności paradoksalnie wwierca się w umysł słuchacza. Niby nonszalancja, niby obojętność, ale wyszło z tego arcydzieło. Zastosowano tutaj typowy dla Avatara zabieg, o którym zresztą już chyba wspominałem – “niczego nikomu nie udowadniamy, tylko konsekwentnie robimy swoje”. Solówek jest na albumie oczywiście więcej, i to one dodają całości tego melodyjnego aspektu. Ale właśnie ta jedna najbardziej przykuła moją uwagę. Po gościnnym udziale Lzzy spodziewałem się czegoś więcej, ale tragedii absolutnie nie ma, a sam utwór zdecydowanie nadrabia czymś innym.

 

Zespół określa siebie mianem “Metal Circus”, i ciężko się z tym nie zgodzić. To cyrk objazdowy, niepodobny jednak do żadnego innego, który może przyjść nam na myśl. Prezentowaną w nim sztuką jest marka zespołu, jego wizerunek oraz twórczość. Nie ma tu miejsca na infantylne, oparte na schematach i stereotypach zabawy – już prędzej można się tu doszukiwać przeszywającej psychodelii, z domieszką śmiertelnie poważnej teatralnej wizji. “Dance Devil Dance” doskonale wpasowuje się w ten koncept. Choć zespołowi bardzo daleko do parodii, to wciąż mogą się trafić pojedyncze osoby, co za parodię go uznają. Prawda tkwi jednak w zupełnie innym miejscu. A utrzymanie takiej konwencji w poważnym, lecz nie przesadnie nadmuchanym tonie też łatwe nie jest. To jak, są chętni na bilet do Metalowego Cyrku?

 

Łukasz (Barliniak O Muzyce)

 

2 thoughts on “Recenzja albumu zespołu Avatar – „Dance Devil Dance”!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Copyright © 2022 | Strefa Music Art | Realizacja: Studio Graficzne 702

error: Zabezpieczone!!