Kolejne lądowanie Dream Theater w Polsce (tym razem w Atlas Arenie w Łodzi) już za nami, i po kilkudziesięciu tysiącach perfekcyjnie dociśniętych dźwięków i pięknej oprawie wizualnej koncertu nasuwa się garść refleksji.
Powrót Portnoya boleśnie pokazuje ile zespół traci bez Manginiego za bębnami. Brakuje jego muzykalności, wyobraźni i finezji. Portnoy – którego grę co do zasady lubię – sam relegował siebie do drugiej ligi perkusistów tkwiąc przez dwie dekady w bańce tych samych tricków i rytmów, które teraz brzmią jak z minionej epoki. Wkrada się już wolniejsza motoryka i brak precyzji, co – biorąc pod uwagę fakt, że Portnoy już od dwóch dekad nie ćwiczy – będzie się tylko pogłębiać. Być może dlatego perkusja była tak głośna by przesłonić jego prześlizgiwanie się przez co trudniejsze partie Samo efektowne wymachiwanie pałeczkami i gwiazdorska gestykulacja już niestety nie wystarczają.
Najtrudniejszy temat: wokalista. Wczoraj James LaBrie był w wyjątkowej formie, biorąc pod uwagę trudność materiału, której musiał sprostać. Z pewnością z nawiązką zrehabilitował się po katastrofalnym występie na otwierającym trasę występie w Londynie. W każdym utworze z lat 1994-2024 naprawdę dawał z siebie wszystko, brzmiał znakomicie, a po jego kulminacyjnych krzykach w “Octavarium“ (”trapped inside this octavarium!”) z pewnością pękło wiele szyb w okolicach Łodzi Kaliskiej. To był highlight wieczoru, zwłaszcza, że James wykonywał ten utwór po niemal 20 latach. Moim zdaniem zespół powinien odpuścić sobie materiał z dwóch pierwszych płyt. Zwłaszcza, że są to kawałki już mocno zgrane na żywo. Pomimo ówczesnej olimpijskiej formy wokalisty, to ekstremalnie trudne utwory do śpiewania – gęste tekstowo partie oparte na zakresie E5-G5, co dla każdego tenora jest na dłuższą metę zabójcze głosowo i oddechowo. Serio, umieszczenie “Pull Me Under” jako utworu zamykającego koncert odbieram jako złośliwość wobec Jamesa. Dlatego niech wersje studyjne pozostaną niedoścignionym wokalnym wzorem, a setlista koncertowa powinna obejmować późniejszą twórczość zespołu.
John Petrucci – bezdyskusyjna gwiazda koncertu, zresztą nie mogło być inaczej. Cóż można powiedzieć – od 40 lat na nieustająco kosmicznym poziomie. I do tego monumentalne brzmienie gitary, które skutecznie kruszyło mury Atlas Areny. Przy solówce w “Hollow Years” niemal się popłakałem, coś absolutnie pięknego i nieziemskiego!
Kolejny koncert Dream Theater już w przyszłym roku i to w Operze Leśnej w Sopocie – pewnie zawalczą o Bursztynowego Słowika Póki co wczorajszy występ to mocne 4 na 5
Relacja : Piotr