Ech…how the mighty have fallen… Rzadko trafia się płyta DT, przez którą trudno przebrnąć. “Parasomnia” dołącza do mało zacnego grona “The Astonishing”, “Black Clouds and Silver Linings” czy “Train of Thought”.
Dream Theater wpadł w muzyczne koleiny, z których przez ostatnie lata z mniejszym lub większym powodzeniem wychodził. Z ponad 70-minutowego krążka wieje nudą i sennością. Dlatego tytuł albumu (nawiązujący do zaburzeń snu) jest wyjątkowo adekwatny. Wrażenie to wzmacnia również przeplatający się (tekstowo i muzycznie) motyw snu i koszmarów sennych.
Płyta w zamyśle miała być chyba wyjątkowo mroczna, stąd natłok trytonów (kwarta zwiększona, tzw. dźwięk szatana
). Jednak oparcie tak wieku motywów na tym interwale pogłębia tylko wrażenie monotonii i staje się na dłuższą metę męczące. Dramatycznie spadła również jakość tekstów (i tak niezbyt wysoka w ostatnich latach). W niektórych momentach krindżometr zbliża się do końca skali.

Przejdźmy zatem przez wszystkie utwory, kto wie, może przy niektórych uda mi się obudzić 

“In the Arms of Morpheus” – krótki instrumentalny wstęp, który ma nas wprowadzić w klimaty sennych koszmarów. 8-strunowa gitara meandruje po riffach i motywach, które pojawią się w kolejnych utworach.
“Night Terror” – pierwszy singiel z tej płyty. Omawiałem już ten utwór. Dodam tylko, że na tle reszty materiału ten kawałek (mocno przeciętny jak na Dream Theater) staje się dla mnie chyba najlepszym na tej płycie.
“A Broken Man” – otwierający riff w 5/8 ściągnięty z “Deliverance” Opeth, a potem znowu niby “mroczne” motywy w zmiennym metrum. Na szczęście całkiem niezły refren z nawiązką to rekompensuje. Druga zwrotka jak zwykle inna niż pierwsza, ale też niewiele wnosi. W solówkach wymiana ról między Petruccim a Rudessem, bo melodyka gitarowych solówek mocno kojarzy się raczej z wodewilowymi wstawkami Jordana. Tak czy inaczej utwór ratuje wyłącznie refren. Z litości nie wspomnę o żenującym teledysku opartym o AI.
“Dead Asleep” to muzyczny i tekstowy koszmar, niestety trwający ponad 11 minut. Połowę kawałka zajmuje powtarzany do znudzenia główny riff, a drugą połowę wypełniają motywy pozbawione cienia inspiracji. Dostajemy jednak fajne bluesowe gitarowe solo, co warto odnotować. Znowu wszystko ratuje refren…z poprzedniego utworu
Zespół chyba też wyczuł, że to jeden z lepszych motywów na tej płycie, więc wcisnął go również jako intro i outro. Tekst – dramat, synapsy wręcz krwawią. Zaczynam żałować, że znam angielski.

“Midnight Messiah” jest absolutnie do przeskoczenia. We wstępie oraz w głównym motywie pojawiają się trytony (który to już raz?). Zwrotka to “Enter Sandman”, zaś refren mocno trąci wczesnym Judas Priest (np. ”Exciter”). W drugiej zwrotce trochę zmian, ale jakość riffów nadal pozostaje w niskich stanach średnich. Na plus trzeba zaliczyć fajne plamy klawiszy w wykonaniu Jordana. W tekście Portnoy poszedł na łatwiznę, bo dużej mierze oparł go na cytatach zaczerpniętych z tekstów innych utworów Dream Theater (na podobny pomysł wpadł niegdyś Dave Mustaine w “Victory”). Szczerze – nie wiem po co ten utwór powstał.
Krótkie interludium “Are We Dreaming?” wprowadza nas w dwa ostatnie utwory na płycie.
“Bend The Clock” to ballada, która wnosi trochę potrzebnego oddechu i wytchnienia. Niestety to wszystko co można dobrego o niej powiedzieć. Refren nijaki, a końcowa solówka zapada się pod ciężarem natłoku imponującego wachlarza gitarowych technik, którymi John Petrucci sypie jak z rękawa. Brakuje w tym jednak duszy i porywu emocji, jak chociażby w “The Bigger Picture” czy “Breaking All Illusions”.
“The Shadow Man Incident”. 19-minutowa suita kończąca płytę idealnie kumuluje wszystkie jej słabości. W otwierającym riffie John Petrucci mocno się gimnastykuje by nie przypominał on za bardzo “In The Name Of God”, ale średnio się to udaje
Po kolejnym cytacie, tym razem z tytułowego utworu z “A View From The Top Of The World”, wchodzi riff przywodzący na myśl “The Fire” Evergrey. Potem już toniemy w morzu autoplagiatów (m.in. “Octavarium”, “In The Presence of Enemies”, “The War Inside My Head”). Melodia refrenu tragicznie słaba. W środku utworu mamy próbę zmiany nastroju na latino jazz, ale znowu jest to podobne do krótkiej improwizacji w “Metropolis Pt. 1” w “Live at Luna Park” (ok. 8:55). Całość sprawia wrażenie komponowania w pośpiechu, bez głębszej eksploracji motywów, melodii i przejść między nimi. Wyczuwa się to również w innych utworach na tej płycie.

Co do samego zespołu:
Mike Portnoy – wszystkie rozwiązania rytmiczne, ozdobniki i przejścia słyszeliśmy już tysiące razy. Powtarzalne aż do bólu. Nihil novi.
James Labrie – ech…z jednej strony słychać, że czuje się wygodnie w obecnych melodiach wokalu. Nie próbuje sięgać nieludzko wysokich tonów jak 30 lat temu. Jednak używa tutaj swojej bardziej koncertowej maniery śpiewu, za którą nie przepadam. Mixed feelings.
John Petrucci – wielkie rozczarowanie. Oczywiście obłędna technika, za którą wielu gitarzystów dałoby się pokroić, ale brakuje zapadających w ucho melodii i niebanalnych riffów, które zawsze były jego autami.
John Myung – jak zawsze solidna firma, wciąż udowadnia, że jest jednym z najlepszych basistów ever.
Jordan Rudess – zadziwiająco wycofany, choć może tym razem szkoda. O ile dobór brzmień i melodii bywał dyskusyjny, to jednak ma on talent do śmiałych orkiestracji. Trochę tego brakuje, a jego partie giną nieco w miksie, przykryte miażdżącymi gitarami.
Cóż, zespół nie doskoczył do standardów, które sam ustanowił. Niemniej jednak, nawet najlepsze kapele mają w swojej dyskografii gnioty, więc nie ma tragedii.
Dziwię się tylko recenzjom z pozycji kolan umieszczanych masowo na YT i FB, bo mam wrażenie, że słuchaliśmy zupełnie różnych płyt.

Ogólna ocena: 2,5 na 5. Better luck next time guys! 

P. S. Zespół zapowiedział, że podczas kolejnej trasy planuje zagrać tę płytę w całości. Zabierzcie więc dobre śpiwory by w komfortowych warunkach przespać te 70 minut 


dupa chyba Cię boli. To tak jakbyś the Beatles prosił o nagranie czegoś nowego lepszego haha To jest ich styl i płyta o niebo lepsza niz jakąkolwiek byś wziął z ery Manginiego. Faktycznie riffy są podobne ale w tym dobrym sensie. zespół musi trzymać jakąś stylistykę. Płyta ma parę słabszych momentów. ps Train of Thought uważasz za słaba płytę? Lol