Skillet: Krótka Historia Chrześcijańskiego Krzyku (Część I)

Skillet (1996)

Wyobrażam sobie wielki tłum fanów, którzy zafascynowani Comatose Awake, stwierdzą, że research wcześniejszych etapów formacji będzie ciekawą przygodą…i tutaj zaczyna się problem. Osąd na temat krążka zależy od kontekstu, jaki na niego naniesiecie. Można docenić pierwsze próby przesterowanej ekspresji chrześcijańskiej spod szyldu muzyków bądź zrównać z ziemią każdy instrumentalny segment powyższego dzieła.

Grupa zaczynała 25 lat temu jako trio z Memphis. W tym czasie rdzeń twórczości stanowili: pełniący funkcję basisty, klawiszowca i co najważniejsze wokalisty John Cooper, perkusista Trey McClurkin oraz gitarzysta Ken Steorts. Skład reprezentował klasyczne garażowe granie, którego korzeni można upatrywać w twórczości nurtu grunge. Niektóre single w znaczący sposób nadszarpnął czas, inne zestarzały się z godnością, jak wprowadzające „I Can”. Skillet wydano w niskobudżetowych wytwórniach ForeFront Records i Ardent Records, co samo w sobie nie jest złe. Boli natomiast fakt, że kasety i CDki wypuszczono z drętwym masteringiem, sugerującym raczej DEMO, niżeli pełnoprawne wydawnictwo.

Będę szczery, debiutancki album nie stroni od porywających kompozycji. Momentami eksponuje najważniejsze cechy stereotypowego rocka lat 90., nie tworząc przy tym nic wyjątkowego. Głos Coopera brzmi nieźle, jeżeli weźmiemy namiastkę na wczesną fazę twórczości, ale momentami słychać wielkie niedoróbki. Na pochwałę zasługuje warstwa tekstowa. Wokalista już wtedy umiał upchać jak najwięcej chrześcijańskiego contentu w nieoczywistym zabarwieniu. To prolog, fundament dla przyszłego kształtu projektu muzycznego, który i tak przejdzie silną metamorfozę w składzie. Pierwsze kilka tracków daje pozytywne wrażenie…niestety im dalej, tym bardziej chce się wyłączyć głośnik, wyjąć płytę, mówiąc “To nie mój Skillet”. Album nie dokonał rewolucji w świecie chrześcijańskiej muzyki, co jest stosunkowo zrozumiałe. Gdy zespół wyruszał ku zdobyciu lokalnego rynku fonograficznego, scena muzyczna była przesycona miażdżącymi kulturę grunge zespołami z nurtu Brit-Pop.

4.5
4.5/10

Hey You, I Love Your Soul (1998)

Mój pierwszy kontakt z płytą był bardzo specyficzny. Z jednej strony szukałem jakiegoś skrawka twórczości, który zaskoczyłby mnie dostatecznie mocno, by podbudować tezę, że „Skillet naprawdę potrafi eksperymentować z muzyką” (co uważam za osiągnięte), zarazem krążek stawia wokal Joe Coopera w bardzo dualistycznej, niełatwej w ocenie pozycji. Są momenty, w których zachwyca (najczęściej te energiczne), są też fragmenty, których równie dobrze mogłoby nie być. Weźmy na warsztat „Suspended in You” – całkiem przystępna propozycja, ale zdarzają się pewne wpadki wokalneCałość orbituje wokół nieco łagodniejszych klimatów. Muzycy porzucili swoje postgrunge’owe podejście na rzecz lżejszego alternatywnego rocka z elementami techno-syntezatorów (cecha ta zostanie na kilka albumów). Znajduje się wiele utworów intensywnie eksponujących elektronikę, jak “Locked In Cage”, czy “Deeper”Paradoksalnie jej obecność dopełnia krążek o głębię brakującą w poprzedniku. Muszę powiedzieć, że wzbogacenie samotnych gitar distortion wyszło im na dobre. Między ścieżkami znalazło się również “Dive over In” w niezbyt udolny sposób prorokujące przyszły styl muzyków, preludium do faktycznej twórczości.

Kandydatem do najlepszej kompozycji albumu jest “Hey You I Love Your Soul”, utwór kipiący dynamizmem oraz industrialną dźwiękową mnogością. Oczywiście stosunek do tych dwóch cech zdecyduje o pozycji, jaką zajmie na waszych playlistach streamingowych. Kompozycję rozpoczyna gwałtowny piskliwy duet gitarowo-syntezatorowy, który w następstwie ustępuje spokojnej sekcji dźwiękowej zawierającej spokojniejszą ścieżkę wokalną (co silnie może zaskoczyć fanów późniejszych dokonań zespołu). Nagle Cooper wyrywa słuchacza z letargu, krzycząc „I’m going love you when you hate!”, by ponownie zejść na grunt zdystansowanej zwrotki. Refren natomiast przywraca zasady znane z początku i reprezentuje ostrą odmianę ówczesnej barwy głosu wokalisty. Track jest swoistym buntem, chrześcijańskim krzykiem na bierność w życiu, oraz instrumentalną parafrazą relacji: człowiek – Jezus. Nie da się zaprzeczyć, że opozycja dwóch formatów dźwiękowych daje niezwykle ciekawy efekt w świetle całej dyskografii, czyniąc kawałek zdecydowanie jedną z najlepszych kompozycji.

5,6
5.6/10

Invincible (2000)

Krótko po rozpoczęciu nagrywania najbardziej anachronicznego (z dzisiejszego punktu widzenia) albumu grupy, jakim jest Invincible od formacji odszedł Steorts, by wspólnie z rodziną założyć Visible Music College (prywatną chrześcijańską uczelnię muzyczną z głównym kampusem w Memphis). Od tej pory gitarowe riffy stały się domeną nowego członka zespołu, Kevina Haalanda. To niejedyna zmiana w składzie. Formację dopełniła żona Johna Coopera, Korey. Rotacje doprowadziły do drastycznego przeinterpretowania ośrodka instrumentariów jeszcze mocniej w głąb muzyki elektronicznej. Stanowi on eklektyczny, awangardowy album hard rockowy, silnie rezonujący z ówczesną sceną muzyczną. Z dzisiejszej perspektywy to kiczowaty reprezentant nurtu techno-alternative rock/metal. Na krążku nie uraczymy niedoróbek masteringowych, a w pewnych sekwencjach kwartet uwalnia olbrzymią dawkę energii. Niektóre kawałki wydają się jednak “bardziej wyprodukowane, niż nagrane”, co uwypukla największy problem – w pewnych momentach brakuje duszy. Nie wszystkie kompozycje chwytają, a część doprowadza odbiorcę do płaczu, mimo to widać znacznie dojrzalsze podejście do nagrań.

Invincible jest albumem, który stawia prawie wszystkich odbiorców na wspólnej linii startowej. Pierwszemu słuchaniu najczęściej towarzyszy zdanie “co to jest do jasnej cholery”. Dopiero z tego punktu decydujesz, czy krążek ma do zaoferowania coś, czego szukałeś/aś, czy może wolisz zakopać album w streamingowych czeluściach. Ciężko mi pominąć pewien subiektywny epizod z tytułowym utworem w roli głównej, gdzie pierwsze słuchanie stanowiło pewną polemikę z istotą kompozycji. Uważałem (i podtrzymuję zdanie), że zbyt mocno zmarnowano potencjał refrenu, na rzecz chropowatej, ostrej jak krawędzie kartki…faktury zwrotki, stricte sprofilowanej dla fanatyków techno i cyborgów. Po trzecim przesłuchaniu stwierdziłem, że to jedna z moich ulubionych kompozycji, doznając silnej dawki uwolnienia endorfin przy odsłuchaniu klimatycznego, wyszeptanego przez członków grupy bridge’a z backgroundem w postaci gitary na efekcie wah-wah, który następnie powraca w epilogowym refrenie. Zresztą poza wspomnianymi kawałkami, jest wiele innych interesujących piosenek, jak “You Take My Rights Away”. Wydawnictwo promował singiel “Best Kept Secret”, jedna z niewielu kompozycji, które przetrwały na koncertach aż do fazy postelektronicznej.

Wyjątkowo dużo miejsca oddano również balladom. “Rest”, całkiem przystępnie adaptuje koncepcję akustycznej pieśni religijnej do świata syntezatorów 2000s. Podobnie jest z “Angels Fall Down” będącym ukrytmy trackiem w “You’re in My Brain” (między 3 i 4 minutą). W takich momentach Invincible nie jawi się już jako mroczna alternatywa, lecz eklektyczna mieszanka (niekoniecznie zła) wpuszczająca brzmienia z odrobiną życia. #200%Efektów #Ostry #Gwałtowny #IndustrialTechno #ZarazemMomentamiZEmocjami

Przeciętny słuchacz może nie lubić albumu, ale ci, którzy są fanami zaprezentowanych brzmień prawdopodobnie znajdą coś dla siebie. Ja plasuję się gdzieś pomiędzy tymi dwoma postawami. Nie ukrywajmy, to kaliber wymierzony w konkretną niszę.

6,7
6.7/10

Alien Youth (2001)

W 2001 roku powstał jeden z ważniejszych albumów Skilletu. Mowa o stosunkowo zapomnianym Alien Youth. Płyta znacząco zbliżyła ich do strefy industrial-metal oraz pokazała zdolności wokale Coopera i ustabilizowała pozycję nowej perkusistki Lori Peters. Dodatkowo stała się pretekstem do inicjacji nowego gitarzysty Bena Kasici, gdyż ten zdążył nagrać partię na “Earth Invasion” po odejściu Haalanda. Po trzech albumach studyjnych Skillet zintensyfikował hard rockowe salwy. “Kill Me Heal Me”, czy “Eating Me Away” rzucają silne wyzwanie czarnemu nurtowi muzycznemu, jako chrześcijańska odpowiedź na ciężkie brzmienia niektórych artystów reprezentujących sekty. Skillet dosłownie rzuca im rękawicę. Stanowi on zarazem pomost pomiędzy różnymi stylami. Muzyka  miała nawiązywać do futurystycznego nurtu rodem z Science Fiction, jak na Invincible, zarazem kompozycje zawierały ciężką materię przesterowanych ścieżek, co zbliża Alien Youth do następcy – CollideTo album o odrzuceniu, ostracyzmie chrześcijan dokonanym przez rówieśników. 

Zdarzają się irytujące efekty dźwiękowe, czego przykładem może być “Rippin’ Me Off”…miało być mrocznie, wyszło po prostu dziwnie (to chyba właściwe słowo i zostawię to bez dalszej analizy). Są jednak pewne elementy, które czynią Alien Youth o wiele lepszym od poprzednika. Poza genialnym wokalem Coopera serwowanym w prawie najlepszym wydaniu (nierzadko wspieranym przez jego żonę Koorey) warto wspomnieć o: gitarowych solówkach Haalanda i nieco bardziej stonowanych barwach dźwiękowych. W opozycji do prekursora, ścieżki nie wydają się już tak eklektyczne, co dawniej. Odnoszę również wrażenie, że muzycy nauczyli się operować napięciem i dynamiką, czego dowodem może być “The Thirst Is Taking Over”

6.8
6.8/10

Collide (2003)

Fani formacji do dziś debatują, który krążek w kontekście całej dyskografii zasługuje na największe uznanie. Część chwali klimat Comatose (2006), inni twierdzą, że chwytliwe hity z Awake (2009) zapewniają albumowi pierwsze miejsce na podium, są też ludzie jak ja, uważający, że Collide to album przełomowy, wykraczający poza pierwotne ramy grupy. W 2003 nastąpiła gwałtowna metamorfoza. Skillet znudzony elektronicznym nacechowaniem i towarzyszącymi mu lekko plastikowymi kompozycjami skupił się na bardziej emocjonalnej stronie. Porzucono syntezatory, by eksploatować potencjał instrumentów smyczkowych (dziś jedna z cech charakterystycznych dla formacji). W studiu wspierał ich producent debiutanckiego albumu – Paul Ebersold, który podobnie jak zespół, przeszedł długą drogę od 1997 (na początku 2000s miał już na koncie ogromne sukcesy z 3 Doors Down, Sister Hazel i Spacehog). Wydawnictwo ponownie wyszło spod ramienia Ardent Records, jednakże popyt był na tyle duży, że formacji udało się podpisać kontrakt z Lava Records, co zaowocowało wznowieniem w 2004 z dodatkowym utworem “Open Wounds”.

Kontrast między Alien Youth, a jego następcą jest zaskakujący, mimo że jak zostało wspomniane znajdziemy elementy wspólne. Muszę przyznać, że John Cooper daje mistrzowski pokaz brudnych metalowych screamów przeładowanych emocjami. Potrafi odcisną ślad w sercu słuchacza i zmusić go do refleksji nad tekstami. Liryczna sfera jest bardzo osobista. Zespół pozbył się prostoty i nieco bardziej zaszył chrześcijański przekaz między zwrotkami, dzięki czemu to znacznie bardziej uniwersalna twórczość, a do jej miłośników należą również ateiści. Motywem przewodnim jest tytułowe “zderzenie” wiary ze strachem – niepewność pozostawiona po zamachu na World Trade Center 11 września 2001. Sam wokalista na łamach Brio Magazine opowiedział o różnicach względem wcześniejszych dokonań: 

Na tym albumi śpiewamy o problemach, o których wcześniej nie śpiewaliśmy. Nasze wcześniejsze zapisy były nastawione na kościół i chrześcijaństwo w szerszym obrazie – królestwo Boże i przebudzenie. Ten album porusza problemy, przez które każdy przeszedł w pewnym momencie. Śpiewamy o strachu. Tytuł albumu, Collide, jest właśnie o tym: Co robisz, kiedy jesteś wierzącym, który chce żyć w wierze, ale każdego dnia jesteś bombardowany strachem?”

Płytę otwierają “Forsaken” i “Savior” z salwą energicznych gitar. W tej składowej twórczości na pierwszy plan wysuwa się współpraca przejmującej większość ciężkiego riffu Korey Cooper ze skupionym na leadzie nowym członkiem zespołu Benem Kasicą, który w pewnych sekwencjach przechodzi na pole solówek. W połączeniu z orkiestralnym dźwiękiem bądź głębią pojedynczej wiolonczeli/skrzypiec tworzy się wspaniała kompilacja instrumentalna.

Odrobinkę miejsca otrzymały ballady. Jedna z nich “A Little More” występuje w postaci nieco łagodniejszego i bardziej optymistycznego przystanku spośród ścieżek kipiących wewnętrznym rozdarciem.  Oprócz tego na krążku znalazło się nostalgiczne “Under My Skin”. Z całej tracklisty najbardziej wyróżniającym się kawałkiem jest tytułowe “Collide”. W takich momentach chce się powiedzieć “to jeden z najlepszych albumów metalowych jakie przesłuchałem”. 

Krążek przyniósł grupie nominację do Grammy 2005 w kategorii Best Rock Gospel. Nagrodę sprzątneli im sprzed nosa Third Day’s Wire. Wciąż postuluję, że można mówić o zakończeniu pewnego etapu. Od tej pory muzycy oficjalnie weszli do świata mainstreamu fonograficznego, a Skillet zaczął ugruntowywać swoją pozycję na top listach. Prawdziwe apogeum popularności miało dopiero nadejść…

9.1
9.1/10
Facebook
Twitter
Tumblr

2 thoughts on “Skillet: Krótka Historia Chrześcijańskiego Krzyku (Część I)

Pozostaw odpowiedź Radello Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Copyright © 2022 | Strefa Music Art | Realizacja: Studio Graficzne 702

error: Zabezpieczone!!