Mocne uderzenie z Biffy Clyro w Stodole – relacja z Koncertu!!

22 Września był świętem muzyki dla fanów szkockiego zespołu z Ayrshire  czyli Biffy Clyro. Wchodząc na koncert, widząc tłum słuchaczy, zastanawiałem się skąd wzięła się nazwa rockowego Trio. Przetwarzałem różnego typu konfiguracje daleko lub blisko znacznych skojarzeń, aż sięgnąłem do pewnego źródła w internecie. „W Wielkiej Brytanii jest tani rodzaj długopisu o nazwie Biro i myśleliśmy o zrobieniu długopisów o nazwie Cliff Richard Biro. Nazwiemy je Cliffy Biros. W jakiś sposób to zmieniło się w Biffy Clyro” Wspomina Simon Neil – wokalista i gitarzysta popularnej kapeli. No, ale właśnie jak bardzo popularnej?

Po wypchanym po brzegi klubie Stodoła, widać było, że zespół od czasu wydania ich debiutanckiej płyty „ Blackened Sky” w 2001 roku nazbierali sobie sporą grupę odbiorców. Warto wspomnieć o potrzebnym okresie działalności  1995 -2000 kiedy grupa nazywała się „Screwfish” i dopiero formowała swoje brzmienie. Drugiej i trzeciej płyty z ich dyskografii może nawet nikt nie kojarzy, ale po czwartym długogrającym krążku „Puzzle” tu już zadziała się euforia. Zespół uplasował się na 2 miejscu brytyjskiej liście przebojów. Dzięki temu sukcesowi, chłopaki z Biffy Clyro mogli zagrać koncerty supportowe takich gwiazd jak; Muse, Red Hot Chilli Peppers czy nawet Rolling Stones. Wielkie festiwale zapewniły Simonowi i  braciom Johnstonów: Jamesowi – bas, śpiew oraz Benowi (perkusja, śpiew) prestiż jak i miejsce w grupie topowych, znaczących zespołów rockowych.

Jeśli mówić jaki gatunek ich reprezentuje, to można rzec rock alternatywny, rock eksperymentalny, post hardcore natomiast do alternatywy osobiście bym ich tak zaliczał. Tak czy siak po tym krótkim wstępie z historii zespołu zadziało się jeszcze więcej.  Albumy „Only Revolutions” (2009), „Opposites” (2013), „Ellipsis” (2016) i wreszcie „A Celebration of Endings” (2020) oraz „The Myth of the Happily Ever After”  (2021) stały się kamieniem milowym a jednocześnie utwierdzeniem stylu i kreatywności zespołu w pisaniu mocnych niekiedy grungowo – stonerowych numerów jak i klimatycznych ballad.

I tak też znajdujemy się w 2022 roku na koncercie w Warszawskiej Stodole. Było energicznie od samego początku gdy w półmroku czerwieni świateł rzucanych ze sceny rozległ utwór „DumDum”. Simon Neil, po lewej stronie sceny stał na podeście w świetle niebieskiego światła, które może nawet symbolicznie miało przypominać o  grafikach z ostatnich albumów. Za to po prawej znajdował się  gitarzysta sideman oraz basista James Johnston w niebieskim garniturze. Perkusję w centrum sceny, w galopującym tempie tempie rozgrzewał Ben Johnston. Wszystko działo się tak szybko jak wygląda dynamika metrum Biffy Clyro. Na dalszy ogień poleciały  piosenki „A Hunger in Your Haunt”, „The Pink Limit” a jako czwarty utwór rozbrzmiał wielki hit bandu „Black Chandelier”, który jest kojarzony zawsze jako chyba najważniejszy w karierze. Ma 11 milionów wyświetleń na YouTube a duże stacje radiowe zawsze chętnie go grają.

„That Golden Rule” to był znowu kawałek mocna siekiera, ale co ciekawe otulona dźwiękami dwóch skrzypaczek, które towarzyszyły zespołowi podczas koncertu chyba w połowie seta. I Bardzo się z tego cieszę, bo nic nie powoduje większych emocji niż liryczne, skrzypce z przystawką piezo dużo cichsze niż gitary z przetwornikami.  Następny utwór „Instant history”  z mocną zwrotką zaczął wokalista w taki sposób ”drogi Boże krzyczymy na ulicach bo cała nasza miłość, czy natychmiastowa historia, możemy iść do dowolnego czasu i miejsca, ale historia to koszmarna pewno się obudzimy” Tekst zasiewa we mnie poczucie, że w muzyce rockowej nie tylko chodzi o chwytliwe riffy, ciekawe harmonie i chwytliwe melodie a grupa taka jak Biffy Clyro też ma coś do powiedzenia w warstwie słowno- muzycznej. Oczywiście w tym kawałku jest też sporo melodyjek zmodulowanego synthowego piana, ale tekst zdecydowanie niesie cały utwór. Kolejna piosenka, hymnowe Mountains” jeszcze pozostawiła nas w nostalgicznym klimacie. I nie jako ostatnia! Przy „Machines” w wersji akustycznej, cała publika jakby bardziej podskoczyła. Zasłuchani wszyscy skupili się na Simonie, który sam został chwilowo na scenie, żeby wzbić ten koncert w Warszawie na kolejny level dobrej jakościowej muzyki.  Ten akcent i kunszt szkockiego wokalisty, można było dalej zauważyć w utworze „Unknown Male 01”.

Połowa koncertu a „End Of” zaczęte basem by rozwinąć się nieco agresywnie a potem na wyciszonych zwrotkach z wykrzykiwanym gardłowo tekstem przez Simona, rozniósł niemal scenę. Tu także solówką na bębnach mógł się popisać Ben, który daje dużo energii w tym trio. Potem  brudne Wolves of Winter” mieszało się z pop rockowym zaśpiewem wokalisty po to by nieco wyhamować w utworze „Space”. I rzeczywiście jak tytuł mówi jest tu dużo przestrzeni, szczególnie na czyste pianino i skrzypce, które kolejny raz traktują całą kompozycję z błogą nostalgią. To Typowa ballada w stylu Simona i spółki. Kolejna emocjonalna piosenka, z motywem stricte religijnym „Victory Over the Sun”. Teledysk pełen trawiącego ognia można różnie ineterpretować, natomiast na koncercie cały utwór brzmiał klimatycznie. „Re-Arrange” oraz hit „Biblical” wprowadził nieco radiowego soft pop-rocka, który na pewno z chęcią śpiewa razem tłum na stadionach. W Stodole trzeba było być,  żeby usłyszeć wspólne śpiewanie z zespołem.  Utwory „Living Is a Problem”,  „ Because Everything Dies” oraz „Bubbles” czy „The Captain” dostarczyły kolejnej dawki energii choć koncert dobiegał końca. 19 utworów to nie mało. A jeszcze doszły 3 na Bis.

 

Bardzo Liczyłem na kawałek „Different People” i nie zawiodłem się. Niosące się pady z niczym melodia nieba przełamały po jakiejś minucie wypuszczane gitary, który stopniowo budowały napięcie wraz z pięknym wokalem Simona Neila. To Był jeden z tych momentów kiedy pamiętasz moment radości i skakania na koncercie. Z każdej strony widziałem tylko uśmiechnięte i ruszające ustami twarze. Miałem wrażenie, że ten kawałek trwał w nieskończoność. A to nie lada ponad 5 minut.

W „Cop Syrup” zespół dorzucił węgla do pieca. Szybki przedostatni zryw rockowego temperamentu i nastąpił ostatni nostalgiczny przebój, który można słuchać spokojnie na randce z dziewczyną odwożąc ją do domu, a mianowicie „Many of Horror” wspaniale zaakcentował długo oczekiwany koncert w Warszawie. Wszyscy mam wrażenie z tego koncertu wyszli jakby nieco lżejsi, z fajnymi przeżyciami, wciągnięci w muzykę estetów rockowego uderzenia. 3 Białe 100 watowe paczki gitarzysty i 2 kolumny basisty były tak dobrze nagłośnione, że aż żołądek się odzywał, ale to pewnie koncertowy styl zespołu, dlatego  wskali punktowej dałbym 8,5/10 temu wydarzeniu. Na pewno poszedł bym jeszcze raz na szkockie trio z Ayrshire, ale może w plenerze. Miejmy nadzieję, ze Biffy Clyro jeszcze wrócą do Polski z nową energią i może nawet nową płytą zaskoczą!

Relacja: Piotr Siedlecki

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Copyright © 2022 | Strefa Music Art | Realizacja: Studio Graficzne 702

error: Zabezpieczone!!