Lata temu Keith Richards zapytany o solową płytę Micka Jaggera odparł, że nie ma na niej nic czego Mick nie mógłby zagrać z The Rolling Stones. Nad każdą próbą solowej kariery liderów znanych i kultowych grup wisi to pytanie “czy mógłby to zagrać ze swoją kapelą?”
Pytanie to krąży także nad najnowszą solową płytą wokalisty Pearl Jam – czy ten materiał mógłby pojawić się pod tym szyldem?
W solowej twórczości, liczącej na razie cztery płyty, Eddie Vedder daje upust hipisowskim tęsknotom, serwując repertuar raczej pogodny, pełen nadziei i dobrych wibracji, co trochę kontrastuje z mocnymi (post)grunge’owymi nastrojami Pearl Jam. Coraz bardziej brzmi wpływami Toma Petty’ego, Sprinsteena czy Neila Younga.
Na najnowszym wydawnictwie, zatytułowanym ‘Earthling’, Eddie Vedder podjął kompozytorsko-produkcyjną współpracę z Andrew WATTem, który jednocześnie dba o brzmienie współczesnych gwiazd muzyki pokroju Lany Del Rey i “odświeża” brzmienia ikon muzyki, przynosząc w XXI wiek nowe nagrania Eltona Johna czy Ozzy’ego.
Jednocześnie, w składzie znalazł się Chad Smith, perkusista Red hot Chili Peppers, którzy obok sceny grunge definiowali rocka lat 90-tych.
Czy Eddie chce w ten sposób wkroczyć w brzmienia nowej ery czy może jednak sięgnąć po sprawdzone rozwiązania sprzed 30 lat? A może szuka drogi pośrodku? Trudno osądzić, co gra w duszy i głowie Eddiego, a efekt jest dość trudny do opisania…
Większość płyty przepływa w marzycielskim nastroju i trzeba było czekać 2/3 płyty, ale w końcu strzeliło – “Good and Evil” wreszcie przynosi nerwowe rytmy rockowe, wręcz punkowe, które podtrzymują “Rose of Jericho” oraz “Try” – rzut oka na czas na czas trwania utworów wystarczy by zobaczyć, kiedy i jak zmieniają się nastroje na płycie – najkrótsze utwory są najbliższe klasycznej definicji rocka. Za to “Picture” nagrane z Eltonem Johnem bezwstydnie brzmi jak podejście do muzyki country, o czym nie wiem czy mam myśleć w kategoriach żartu popełnionego w wolne popołudnie w studiu czy może jako o poważnej próbie przebicia się na Południu USA…
W przedostatnim utworze, “Mrs Mills” pojawiają się beatlesowskie wspomnienia z Sierżanta Pieprza i Żółtej Łodzi Podwodnej – przez charakterystyczną orkiestrę. Tak jak w przypadku „Long Way”, brzmiącym pod Toma Petty’ego i z udziałem klawiszowca The Heartbreakers, tak i tutaj nawiązanie stylistyczne legitymizuje gościnny udział „oryginału” – w tym przypadku za perkusją zasiadł sam beatles, Ringo Starr.
Nie można płycie odebrać swoistego uroku i pogodnej nastrojowości, ale też nie można powiedzieć by zostawała ze słuchaczem na dłużej. Przypomina się filmowa kwestia Johna Cusaka z “Przeboje i podboje”: ‘Chcę posłuchać czegoś co mogę ignorować’.
Czy taka jest najnowsza płyta Eddiego Veddera?
Czy o to chodzi artystom…?
Dawid “Qstosz” Odija